Blackout. Nigdy nie przeszkadzało mi, że prawie trzydziestoletni syn nadal z nami mieszka. Po pierwsze, w naszej wsi to było „zjawisko” dość normalne, dziewcząt nie mieszkało tu wiele, a młodzi mężczyźni pomagali ojcom na gospodarce, więc siłą rzeczy albo było im trudno znaleźć żonę gdzie indziej, albo zwyczajnie nie mieli na to czasu. Po drugie, to, jak pomocny był nasz Tomek i jak wiele ogarniał nowoczesnych spraw, z którymi ja i mąż już nie do końca dawaliśmy sobie radę, było dla nas niezwykle cenne.
Blackout – zmiana w zachowaniu syna
Wszystko toczyłoby się w naszym życiu jak zwykle, gdyby nie to, że Tomek zaczął trochę wariować. Naczytał się w internecie o coraz gorszej sytuacji gospodarczej w Polsce, podwyżki za prąd widział w naszych rachunkach, rosnące ceny w sklepach też, no i jeszcze ten strach przed utratą energii elektrycznej. W zagranicznych gazetach pisali, że Niemcy przechodzą nawet jakieś specjalne szkolenia o tym, jak przetrwać blackout.
– Tomuś, ale co to jest ten blackout? – spytałam, kiedy drugi dzień z rzędu opowiadał o tym, jak nakręcony.
– Mamo, jakby nagle niespodziewanie wyłączyli nam prąd na cały tydzień – odparł. – To byłby blackout.
– Ale to takie straszne? – spytałam. – Telewizji tydzień nie oglądać?
Tomek spojrzał na mnie jak na dziecko, co nawet mnie rozbawiło. Taki wydawał się mądry, dorosły.
– Mamo – jęknął. – Telewizor to nie wszystko. Ogrzewania by nie było, wody by w kranie nie było, nawet po karetkę byś nie zadzwoniła, po prawdopodobnie nie działałyby też sieci komórkowe. Apteki zamknięte, sklepy i urzędy też.
– Ale jak to? – Nie do końca go rozumiałam.
– Normalnie mamuś – Pokręcił głową. – Dzisiaj wszystko mamy zależne od prądu. Piec mamy na drewno, ale sterowanie jest elektryczne, tak?
– No tak…
– Nie ma sterowania, więc piec nie działa – wyjaśnił. – Nie napalisz. Tydzień siedzisz w zimnie.
– Acha…
– Woda jest z sieci, ale jak w wodociągach nie będzie prądu, to pompy jej tu nie przyprowadzą. – ciągnął dalej. – Jedzenia w sklepach nikt nie sprzeda, bo kasy będą nieczynne, pieniędzy z bankomatu nie wypłacisz, bo bankomat działa na prąd.
Nerwy na zapas
– O Jezu… ale czy ty się nie martwisz nie zapas? Na pewno nic złego się nie stanie i prąd będzie. – Próbowałam go uspokoić i siebie chyba trochę też.
– A jeśli? – spytał.
Nie umiałam odpowiedzieć, więc wróciłam do gotowania obiadu, a Tomek gdzieś wyszedł.
W kolejnych dniach w naszym domu zaczęły się pojawiać nowe rzeczy. Najpierw kanistrów z benzyną nawiózł. Siedem! Wstawił wszystkie do garażu. Następnego dnia pojawiły się takie duże, dziesięciolitrowe butle z wodą. Też wylądowały w garażu. Nic nie mówiłam, bo sam za to płacił, ale czułam się tym wszystkim podenerwowana.
Później w jego pokoju znalazł pięć kartonów ze świeczkami różnych rozmiarów i turystyczną kuchenką gazową, taką butla i palnik, jak to kiedyś w młodych latach brałam razem z mężem na weekendowe wycieczki nad jezioro. Tydzień później kupił stare radio na baterie i całą wielką zgrzewkę baterii. Cztery duże wiadra i dwie miski – nie miałam na pojęcia na co? Wreszcie zaczął codziennie chodzić do sklepu i kupować po kilka konserw.
– Tomuś… – zaczęłam któregoś dnia. – My tego wszystkiego nie przejemy. Szykujesz się na apokalipsę?
– Zjemy, zjemy – odpowiedział. – Jak się nie przyda, to będziemy jeść na bieżąco, a jakby co, to ja będę spokojny.
– Mnie się wydaje synu, że trochę jednak przesadzasz…
– Mamo, wiem co robię, okej?
Widziałam, że się trochę najeżył, a w końcu to dorosły, trzydziestoletni mężczyzna, więc nie ciągnęłam tematu. A niech sobie traci pieniądze i robi co chce.
W następnych tygodniach zauważyłam, że powiększył nam się zapas leków w apteczce i środków czystości. Papieru toaletowego nakupił, jakbyśmy tu mieli zaprosić pułk wojska…
Wreszcie jednak, kiedy przed drzwiami wejściowymi do mieszkania zobaczyłam ustawiony tam przez niego kij baseballowy, nie wytrzymałam.
Blackout – wynalazki i obawy
– Tomek! Ty chcesz tym kogoś zabić? – spytałam, wchodząc do jego pokoju i wskazując na kij.
– Dla bezpieczeństwa – odparł. – Jak nas zaatakują.
– Matko boska – westchnęłam. – Po co by nas mieli atakować?? I kto na boga? Zwariowałeś?
– Ludzie, żeby zdobyć benzynę, jak będzie blackout – odpowiedział poważnie.
– I może jeszcze te twoje konserwy z tyrolską, co? – parsknęłam. – Cała wieś rzuci się kraść twoje puszki, a ty ich baseballem pobijesz, tak??
– Maaamo! – żachnął się. – To nie są żarty!
– Mnie to wygląda na psychozę dziecko. Odbija ci.
Tomek ostentacyjnie zmienił kanał w tv i podkręcił głos. Wyszłam z jego pokoju zniesmaczona. Naprawdę brak zajęcia i dziewczyny uderzyły mu chyba na głowę.
Od tamtej sytuacji minęły dwa tygodnie, a mój syn wciąż znosił coś do domu. Już nawet nie miałam pojęcia, skąd on to wszystko brał. Od czasu do czasu tylko przybiegał i mówił, że znalazł w internecie nowy patent na coś i już to dla nas ma. Patrzyłam na rosnącą graciarnię (dobrze, że mamy garaż) i zastanawiałam się, co on do licha z tym wszystkim potem zrobi.
W weekend zaczął znów padać śnieg i zerwała się potężna wichura. Wiało tak mocno, że baliśmy się z domu wychodzić, bo dosłownie wszystko, co luźne, latało w powietrzu. Po dobrych dwóch godzinach śnieżycy i zawieruchy… zgasł prąd.
To była wina pogody, a nie żadnego blackoutu, ale od razu dostrzegłam triumfalną minę syna.
– Ha! Nie mówiłem? – prawie zakrzyknął z radości.
– Synuś… to nie pierwszy raz, jak wiatr zrywa gdzieś jakiś kabel. Słupy są stare to i zrywa. – odparłam bez ekscytacji. – Kilka godzin i jak zwykle naprawią.
– Może tak, może nie – Wzruszył ramionami i poszedł po świeczki.
Stało się, co dalej?
Zapalił nam kilka w pokoju, opatuliliśmy się kocami i siedzieliśmy w trójkę, razem z moim mężem, rozmawiając sobie o starych czasach. Prądu nie włączyli do północy, ale pogoda cały czas była kiepska, więc nawet się nie dziwiłam. Poszliśmy spać.
Rano dalej prądu nie było. Zadzwoniłam do energetyki, ale okazało się, że awarie są wszędzie, więc to potrwa. Poszłam nastawić wodę na kawę, odkręciłam kran i …zorientowałam się, że nie ma też wody.
Zanim zdążyłam zadzwonić do wodociągów, Tomek już podawał mi dziesięciolitrową butlę przytaszczoną z garażu.
– Proszę – powiedział z uśmieszkiem. – Dla mnie też kawka.
Widziałam w jego oczach ten błysk satysfakcji, ale elektryczny czajnik nie działał, a nowa kuchenka była indukcyjna… na prąd.
– Wodę mamy, ale chyba z kawy nic nie będzie – powiedziałam, wskazując kuchenkę.
Tomek pobiegł do pokoju i wrócił z tą małą, turystyczną kuchenką gazową, o której całkiem zapomniałam.
– Ooo! – Ucieszyłam się. – A jednak!
– No mówiłem, że jestem przygotowany.
Nastawiłam garnek z wodą i po dziesięciu minutach już rozgrzewaliśmy się kubkami z gorącą kawą. Żałowałam, że w piecu nie mogę napalić, bo był sterowany elektrycznie, ale ubraliśmy się w kilka swetrów, owinęliśmy kocami i jakoś musieliśmy przetrwać.
Prądu nie było cały dzień, więc wieczorem już trochę szczękaliśmy zębami. Tomek nagrzał wody na herbatę, a potem to, co zostało w garnku wlał do termoforów. Miał trzy! Nie wiem skąd, ale miał. Jakie to było cudowne wcisnąć sobie cieplutki termofor pod stopy, kiedy byłam już w lodowatej pościeli. Ach! W tym miejscu naprawdę ucieszyłam się, że syn miał te swoje głupkowate pomysły.
Po trzech dniach bez prądu wszyscy byliśmy już trochę źli, ale „wynalazki” na blackout przynoszone przez Tomka ciągle ratowały sytuację. Włączył radio na baterie, więc mogliśmy słuchać na bieżąco wiadomości i tak się nie nudziliśmy. W całej kuchni porozstawiał świeczki, więc zrobiło się przyjemnie ciepło, bo zima przecież była, dom się wychładzał, a tu okazuje się, że nawet same świeczki dawały i światło i trochę ciepła. Otwierał puszki typu „wojskowa grochówka”, które podgrzewaliśmy w garnku na kuchence turystycznej. Lodówka z normalnymi zapasami już dawno była pusta, a on w tej swojej spiżarni uzbierał jedzenia naprawdę na długo. Mieliśmy się czym umyć i co wypić. No i te termofory!
A może syn miał rację?
Jednego popołudnia pobiegłam do sąsiadki i jak zobaczyłam, jakie u nich są przy tej sytuacji warunki, ziąb i masakra, to się dosłownie przeraziłam. Byli w sklepie, ale wszystko przez brak prądu stało zamknięte na cztery spusty, więc nie kupili nic. Tego samego popołudnia zaniosłam im zapasową butlę z gazem, z tych małych, których jak się okazało Tomek miał kilka, butlę z wodą i świeczki. Tak mnie ściskali, że myślałam, że nie puszczą.
Telefony nie działały już od drugiego dnia awarii, więc nawet nie mieliśmy kontaktu ze znajomymi, ale przynajmniej byliśmy na bieżąco dzięki radiu i pomysłom syna.
Piekiełko skończyło się po ośmiu dniach i to był najdłuższy brak energii elektrycznej, jaki przeżyłam. Ba, muszę niestety przyznać, że gdyby nie zapobiegliwość Tomka, to oboje z mężem cienko byśmy piali. Mam szczerą nadzieję, że prawdziwy blackout, o którym syn tyle opowiadał, nigdy nie nastąpi, ale to wszystko dało mi do myślenia. Od tamtego czasu nie krytykuję pomysłów swojego dziecka. Mało tego, ostatnio wcisnęłam mu parę groszy, żeby uzupełnił zapas świeczek i dokupił butlę do tej turystycznej kuchenki. Kto by pomyślał, że po tylu latach całkowitej cywilizacji, nagle będziemy zmuszeni na czymś takim gotować?
Jedyne, co się nie przydało, to ten okropny kij do baseballa. I całe szczęście! To jednak byłaby gruba przesada.
Opowiadanie nadesłane przez czytelniczkę.