Kolejne Oscary za nami, a w gazetach wciąż sypią się artykuły na temat gali. Większość z nich nie dotyczy jednak znakomitych, niedocenianych czy też przecenianych dzieł filmowych, ale dzieł projektantów mody, których wyobraźnię (lub jej brak) można było podziwiać na czerwonym dywanie.
Tylko w blasku reflektorów
Na początek należałoby zapytać, ile z hollywoodzkich kreacji, które tak dobrze wyglądają na zdjęciach, dałoby się w ogóle założyć w rzeczywistości? Nie chodzi nawet o brak podobnych okazji, ale o wymyślność strojów. Kobieta nie żyjąca na co dzień w świetle reflektorów lubi pooglądać fotki w tygodniku, jednak w praktyce ma nieco inne pojęcie na temat tego, czym jest elegancka sukienka.
Już Liane Weisberger pisała w bestsellerowej książce „Diabeł ubiera się u Prady” o rezolutnej asystentce, która w ciuchach modelki czuła się jak struś, punk lub dziwka. Kiedy patrzę na sesję z czerwonego dywanu w L.A. miewam podobne odczucia. Te wszystkie odstające falbany, zakładki, koronki, świecidełka i treny ciągnące się na kilometr za kobietą, ograniczona możliwość poruszania się i nierzadko krzykliwe kolory sprawiają, że żadna ze „zwykłych” kobiet nie włożyłaby podobnych kreacji na imprezę. W świecie realnym obowiązuje bowiem naczelna zasada. Nie każda kobieta zawsze o niej pamięta, ale te które pamiętają, wychodzą na niej najlepiej. Mianowicie: Dobry wygląd zależy przede wszystkim od dobrego samopoczucia. Dlatego, chociaż jesteśmy, owszem, próżne, ciągłe skupianie na sobie uwagi wszystkich zebranych niekoniecznie jest tym co chcemy osiągnąć na przyjęciu. Ukradkowe spojrzenie, dyskretny podziw, szacunek dla elegancji i smaku rzadko idą w parze z szokującym designem i unieruchomieniem w dziwacznym pancerzu mody. Dlatego najczęściej wybieramy kroje proste, kolory stonowane i klasyczne, a jeśli jaskrawe – to przynajmniej jednolite.
Innymi słowy, to co sprawdza się na ekranie lub zdjęciu, niekoniecznie zadziała w życiu. O tym powinny pamiętać wszystkie wielbicielki mody, a także komedii romantycznych.